Barcelona czyli najlepsze lekarstwo

     Czuję, że ciężko będzie mi zebrać myśli w całość, żeby przekazać wszystko co wydarzyło się w ciągu ostatnich dni. Wciąż skaczę z radości po powrocie z moich mini-wakacji w Barcelonie, a jednocześnie dalej nie mogę uwierzyć w to, że dwa dni temu o tej porze podziwiałam to niezwykłe miasto. Bardzo potrzebowałam tak solidnie naładować baterie. Wróciłam dzisiaj nad ranem do Wrocławia i dostałam SMSa od taty " I co powiesz? Pewnie szkoda, że tak krótko?". Powiem, że warto było jechać nawet na tak krótko! Dalej bolą mnie policzki od śmiania się ze znajomymi i nogi od wdrapywania się na góry, ale z takimi bólami życie to przyjemność.

                                                         

     Po pół roku spotkałam się z koleżanką, która przez cały czas wysyła mi pozytywną hiszpańską energię. Super było samemu przekonać się jak wspaniałe jest życie w Barcelonie. Na pamiątkę zabrałam sobie fragment palmy, która rosła niedaleko morza i różowego kwiatka, którego nosiłam tam we włosach. Teraz mam kawałek Hiszpanii zasuszony między stronami książki. Pewnego dnia wstaliśmy wcześnie rano, żeby wdrapać się na wierzchołek góry, z którego widać całą panoramę miasta. Przypomniało mi się, jak przed operacją anestezjolog zapytał się mnie chcąc ocenić moje możliwości, na które piętro budynku weszłabym bez żadnego problemu. Odpowiedziałam Panu, że na które każe mi wejść, na to wejdę. Oczywiście nie jest łatwo wspinać się na szczyty, zwłaszcza kiedy jest stromo, ale satysfakcja w postaci bezcennego widoku jest niepowtarzalna. Podziwiając Barcelonę, która z daleka była tak cicha i piękna, miałam ochotę uszczypnąć się w rękę. W jednej chwili dopadła mnie refleksja, że tak wiele wydarzyło się w moim życiu odkąd ostatni raz byłam w Hiszpanii, w Madrycie. Będąc ze znajomymi kilka miesięcy później w tym kraju, poczułam mix emocji jakie przeżyłam przez ten cały czas, aż ostatecznie szeroko uśmiechnęłam się chyba sama niedowierzając, że udało mi się wrócić jeszcze w tym samym roku. Nawet koleżanki stwierdziły, że odpłynęłam wpatrując się w horyzont, ale to wszystko ze szczęścia.


     Raczek na wakacjach dostał trochę hiszpańskiego jedzenia tak jak przypuszczałam. Niebo w gębie- paella, tortilla, patatas bravas i wiele innych typowych dań. Muszę się przyznać, że po pół roku złamałam moją główną zasadę, próbując hiszpańskiej czekolady i churros. Zrobiłam to tylko dlatego, że przypomniałam sobie, że był to jeden z ostatnich smakołyków jakie zjadłam w Madrycie, ale pomimo tego, że jakiś czas rozkoszowałam się smakami, ostatecznie doszłam do wniosku, że moja dotychczasowa dieta antyrakowa jest dla mnie najlepsza. Owszem, wszystko było wspaniaaaaałe, ale sama nie czułam się później tak dobrze jak po potrawach, które jem na co dzień. Być może też mój organizm już przyzwyczaił się do warzyw, owoców i innych bomb witaminowych, dlatego powracam do rzeczywistości i już kilka minut temu zrobiłam sobie sok marchewkowy.

     Tępo i styl życia Hiszpanów są jeszcze bliższe mojemu sercu. Miałam ochotę śpiewać razem z zespołem, który grał w metrze i surfować po morskich falach. Takie chwile sprawiają, że chce się żyć! Mam teraz znacznie więcej siły, żeby wspinać się na ten największy szczyt i pokonać czerniaka. Nie wiem jakie są moje możliwości, ale dam z siebie wszystko, żeby znów poczuć ból w policzkach i piasek w butach z barcelońskiej plaży.




Komentarze